Przygody Romana Robaka, cz. I

Pewnego lipcowego dnia nad planetą Ziemia słońce zaświeciło jakby bardziej. Zaskwierczały asfaltowe drogi, zafalowało powietrze, pot zaś pociekł z czół jak wściekły. Roman Robak momentalnie pożałował, że na swą cielesną powłokę wybrał akurat grubawego kolejarza ze Skarżyska-Kamiennej. Intergalaktyczne misje szpiegowskie wymagają bezwzględnej asymilacji, nie można pozwalać sobie na wygody. Zasępiony tą myślą Roman otarł z twarzy syntetyczny pot i postanowił poprawić sobie humor małą wycieczką. Na cel wybrał muzeum militariów, zaintrygowała go bowiem kolekcja archaicznych samolotów, które przy statkach kosmicznych wyglądały jak dziecięce zabawki. Pech chciał, że sakramencki upał płynnie przeszedł w gigantyczną burzę. Robak znalazł schronienie pośród gablot z niemieckimi karabinami. Słyszał co nieco o Niemcach - na szkoleniu przed misją komandor przebąkiwał coś o jodłowaniu, mercedesach i bawarskim tygodniu w Lidlu. Kto by pomyślał, że czarne, skórzane płaszcze to nie tylko domena czarnych charakterów, o których opowiadano mu w dzieciństwie bajki.

Zadumę Romana przerwało znaczące chrząknięcie kasjerki. Z nutą rutyny w głosie zakomunikowała, że w budynku jest bomba i zarządzona została ewakuacja. Robak poczuł w tej chwili przemożną chęć uratowania sytuacji. Na ostatnim wykładzie przed wylotem na Ziemię przysypiał przy którejś wersji Terminatora i mgliście zapamiętał, co robią w potrzebie bohaterowie. Stłukł szybę w gablocie, wzuł czarny płaszcz, chwycił dyndające na pasku MP40 i już-prawie wygłosił pompatyczną mowę. Powstrzymała go sprzątaczka, wymachująca brudną ścierą i wykrzykująca słowa, których polski słownik bał się zawierać. Roman spojrzał z niesmakiem na cuchnący oręż i podejrzewając atak biologiczny - pociągnął z trzymanego w ręce karabinu. O dziwo muzealny egzemplarz zachował się jak nowy, pomimo zapchanej lufy i rozwierconego zamka. Nawet unieszkodliwiona amunicja w dłoniach Robaka ożyła i stała się co najmniej szkodliwa. Następna w kolejce kasjerka zdążyła tylko wykręcić jakiś krótki numer na telefonie.

Chwilę później na zewnątrz zaroiło się od błyskających, niebieskich samochodów. "Kradzione" - pomyślał Roman - "W każdym wyje alarm!". Obyło się bez ceregieli. Wystrzał z pancerfaustu nauczył wykrzykujących kierowców, że aut się z ulicy nie podbiera. Nie minęło pięć minut, gdy z białych i czerwonych furgonów wyskoczyło kilku ludzi rozgrzebujących płonące wraki. Robak poirytował się bezczelnością szabrowników i odpalił stojący w pobliżu odrzutowiec. Nie przewidział jednak, że to nie startująca pionowo rakieta. Wyrżnął w postawiony na trawie okręt torpedowy i poprawił grzmotnięciem w radziecki czołg. Tego nie dała rady naprawić nawet kosmiczna magia.

Ale Roman żył długo i szczęśliwie. Wdzięczni obywatele po żmudnej debacie zafundowali mu rekonwalescencję w ośrodku wypoczynkowym, gdzie odzyskał pogodę ducha. Upały już mu nie doskwierały, bo zamiast drzwi miał zamontowane kratki, współlokatorzy byli bardzo mili i zrobili mu nawet tatuaż, a jedzenie przychodziło regularnie, w sam raz przed meczami w telewizji. Po dwóch miesiącach opuścił to przyjemne miejsce, bo nie posmakowała mu zupa. I powrócił między gwiazdy. Czyli na nową misję do Sopotu.